Forum www.twilightfan.fora.pl Strona Główna
 Forum
¤  Forum www.twilightfan.fora.pl Strona Główna
¤  Zobacz posty od ostatniej wizyty
¤  Zobacz swoje posty
¤  Zobacz posty bez odpowiedzi
www.twilightfan.fora.pl
Forum poświęcone twórczości Stephenie Meyer
 FAQFAQ   SzukajSzukaj   UżytkownicyUżytkownicy   GrupyGrupy   GalerieGalerie  RejestracjaRejestracja 
 ProfilProfil   Zaloguj się, by sprawdzić wiadomościZaloguj się, by sprawdzić wiadomości   ZalogujZaloguj 
 
Historia- Rosalie and Emmett

Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.twilightfan.fora.pl Strona Główna -> Proza, Fanficki Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat  
Historia- Rosalie and Emmett
Autor Wiadomość
Bells_Swan
Prawdziwy Cullen



Dołączył: 22 Mar 2009
Posty: 963
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tam, Gdzie Rosną Dzikie Róże

PostWysłany: Sob 22:08, 11 Kwi 2009    Temat postu: Historia- Rosalie and Emmett
 
A więc tutaj będzie moje genialne opowiadanie o znienawidzonej przez większość blondynce i ulubionemu przez prawie wszystkich mięśniakowi- niedźwiadkowi. Wpadłam na ten pomysł, gdyż jak już mam wenę, to głowa mi pęka, jeśli jej gdziekolwiek nie spiszęWink Zamieszczam na razie prolog, abyście się zapoznali o co chodzi. Jeśli się Wam spodoba, zamieszczę gotowy już rozdział pierwszy i drugi. Będzie ich trochę, ale nie będzie sensu pisać, jeśli nie przypadnie czytelnikowi do gustu... Miłego czytania i krytykowania! Wink


Prolog

Weszłam do swojego pokoju i nie zaskoczył mnie wcale widok siedzącej przed lustrem, szeroko uśmiechniętej Alice. Po jej minie wywnioskowałam, że ma już pomysł, jak mnie uczesać i kamień spadł mi z serca. Już myślałam, że będę musiała iść na imprezę z okazji rozbudowy szpitala z wielkim kołtunem na głowie, co wcale by mi się nie spodobało. Nawet Emmett, Edward i Carlisle razem wzięci nie wyciągnęli by mnie choćby poza próg domu. Na szczęście moja kochaniutka i drobna siostrzyczka miała zawsze wenę i już niecierpliwie ściskała w dłoniach szczotkę. Zaczęłam zastanawiać się, czy czasami nie pęknie pod jej uściskiem, ale i tak nic by się nie stało. W końcu to tylko moja ulubiona szczotka do włosów, za którą oddałabym połowę swojej szafy. No, może nie.
Usiadłam na krześle przed lustrem i przesłałam Alice uśmiech mówiący: "Rób tak, aby było dobrze". Bez zbędnych ceregieli wzięła się do pracy i jak najbardziej starannie rozczesała moje blond włosy. Czułam na skórze głowy jedynie delikatne i przyjemne niczym masaż ruchy. Dziewczyna rozplątała nieład w minutę.
-Myślę, że je zepniemy- powiedziała i chwyciła dużą złotą spinkę w kształcie róży z łodyżką i liśćmi, po czym wzięła w dłonie wszystkie moje włosy i upięła je ładnie na czubku głowy. Potem zaczęła zastanawiać się, gdzie "zadomowić" wsuwki tego samego koloru. Wpatrywałam się w lustro obserwując jej poczynania. Jej drobne dłonie bardzo dobrze radziły sobie z puklami włosów. Kiedy sięgnęła po wsuwkę, spinka puściła i fryzura rozsypała się.
-O, nie! Masz za grube włosy!- oświadczyła Alice oskarżycielskim tonem, po czym od nowa zaczęła rozczesywać moje blond pasma. Wzruszyłam ramionami z uśmiechem. Przymknęłam oczy, aby móc się trochę odprężyć i modlić w duchu, aby tym razem fryzura utrzymała się. Z zamyślań wybudził mnie głos mojej przybranej siostry:
-Do wyjścia zostały dwie godziny- to było raczej stwierdzenie, niż pytanie. Pokiwałam delikatnie głową, aby nie przeszkadzać jej w tworzeniu dzieła.
-Więc może opowiesz mi, jak poznałaś Emmetta?- zaproponowała bez cienia niepewności. Wiedziała już, że prędzej czy później to ze mnie wyciągnie. Westchnęłam ciężko. Alice wymagała ode mnie czegoś więcej niż opowiedzenia jej, jak poznałam mojego ukochanego. Moja historia była bardziej rozwinięta, a jej początki bardzo bolesne. A musiałabym zacząć od tych strasznych momentów, o których chciałam zapomnieć. Zauważyła moje wahania.
-Możesz ją skrócić- dodała. Pokręciłam głową.
-Nie, Alice, nie mogę- wpatrzyłam się w ozdobne słoje drewna widoczne na toaletce.- Tu trzeba od początku, żeby przejść do finału.
Nie odezwała się, czekała cierpliwie, aż podejmę decyzję. Dobry humor prysł jak bańka mydlana. Zaczęłam przypominać sobie wszystko to, co mnie spotkało za ludzkiego życia i poczułam ukłucie w sercu, które przecież od tak dawna nie biło. Zawsze o przeszłości tak ciężko mi było mówić. Była to pełna bólu i rozczarowań przeszłość, nad którą starałam się nigdy nie rozmyślać, ale zawsze jakieś wspomnienia wracały... Teraz, gdy Alice poprosiła mnie o tą opowieść zawahałam się. Obiecałam sobie, że nie będę wracać do negatywnych wspomnień, a zajmę się teraźniejszością.
Ponownie westchnęłam i powiedziałam cicho:
-Dobrze.
Widziałam w lustrze, jak Alice przesyła mi pocieszający i dodający odwagi uśmiech. Zaczęłam bawić się białą serwetką wyszywaną jakimiś kwiatami.
-Wszystko zaczęło się w 1933 roku, kiedy miałam osiemnaście lat i wiele planów na życie...

Powrót do góry Zobacz profil autora
love_twilight
Wilkołak



Dołączył: 22 Wrz 2008
Posty: 378
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Poznań

PostWysłany: Wto 20:08, 14 Kwi 2009    Temat postu:
 
Ej, to jest świetny pomysł!
Bardzo chętnie to przeczytam, sam prolog jest już zachwycający!
Pisz jak najszybciej, nie każ nam czekaćSmile

Powrót do góry Zobacz profil autora
Bells_Swan
Prawdziwy Cullen



Dołączył: 22 Mar 2009
Posty: 963
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tam, Gdzie Rosną Dzikie Róże

PostWysłany: Wto 20:30, 14 Kwi 2009    Temat postu:
 
Rozdział I

Kiedy w domu rozległ się donośny, długi i melodyjny dźwięk dzwonka, podniosłam głowę znad czytanej właśnie książki i wsłuchałam się w odgłosy dochodzące z dołu. Już czwarty raz tego dnia mieliśmy gości. Za każdym poprzednim był to kurier z ogromnym bukietem czerwonych róż. Jeżeli i tym razem była ta kwiatowa przesyłka, byłam gotowa rozpłynąć się na myśl, od kogo te drogie upominki dostawałam. Royce rozpieszczał mnie i wcale nie przejmował się tym, ile pieniędzy na mnie wydaje. Nie żałował ich przede wszystkim na kwiaty- co róż inne odmiany nawet tego samego gatunku. Musiał je z pewnością zamawiać wcześniej i spoza granic naszego miasteczka. Był wspaniałym dżentelmenem i mama bardzo go podziwiała za charyzmę, ale także rękę do interesów. Zazwyczaj mężczyźni w jego wieku interesowali się jeszcze zabawą i kobietami, a Royce już potrafił zadbać o siebie, rodzinę i... o mnie. To było wspaniałe z jego strony, gdyż nigdy nikt nie traktował mnie z taką opiekuńczością i czułością, jak on. Każda kobieta zazdrościła mi cudownego mężczyzny, który zdecydował, że to akurat ja będę jego żoną, że to ja zajmę miejsce w jego sercu. Byłam tym zachwycona. Aby okazać mi swoje uczucie i przeprosić za to, że nie może być ze mną w danej chwili, przesyłał kosz róż z karteczką i czułymi słowami. Zerknęłam na inne bukiety stojące na komodzie, podłodze i okalające łóżko. Niektóre były już wyraźnie zwiędnięte, inne jeszcze dzielnie się trzymały. Nie miałabym serca wyrzucić nawet tych, które straciły już swój urok.
-Rosalie!- drgnęłam lekko słysząc wołanie matki. Westchnęłam odkładając książkę na stolik i zeszłam na dół z uśmiechem na ustach. Kurier, rzecz jasna. Tym razem trzymał w ręku kosz z najpiękniejszym bukietem fiołków, jaki kiedykolwiek widziałam. Wręczył mi go z trochę zdezorientowaną miną, po czym ukłonił się i opuścił salon jakby obawiając się, że i tak jeszcze nie raz tu wróci. Wciągnęłam nosem wspaniały, słodki zapach fioletowo- różowych kwiatów. Potem postawiłam koszyk na szafce i wyciągnęłam spomiędzy liści małą karteczkę, na której Royce naznaczył kilka słów starannym pismem biznesmena:

Kochanie, te kwiaty kojarzą mi się z Twoimi pięknymi oczami... Tak, masz oczy jak fiołki...
Kocham Cię i tęsknię-
Royce King II

Gdy tylko przeczytałam te parę słów, zakręciło mi się w głowie. To były piękne słowa, a jego wyznanie tylko sprawiło, że omal nie straciłam przytomności. Mama stała za mną i uśmiechała się na widok mojej rozanielonej twarzy. Swoimi gestami i zachowaniem doprowadzał moje zakochane serce do szaleństwa. Miałam tylko nadzieję, że i ona tak czasami się czuł.
Chwyciłam koszyk i tanecznym krokiem wróciłam do swojego pokoju, gdzie postawiłam podarunek na stoliku obok książki, gdyż gdzie indziej nie było już miejsca. Usiadłam na miękkiej kanapie i zaczęłam wpatrywać się w hipnotyzujące płatki małych kwiatów. Nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Ten mężczyzna tak zamącił mi w głowie... Nie mogłabym chyba nigdy się od niego oderwać! Byłam dumna z tego, że to właśnie ja zdobyłam jego serce...
Usłyszałam pukanie do drzwi. Po chwili pojawił się w nich tata z szerokim uśmiechem na trochę zmęczonej twarzy. Krawat zwisał mu zza kołnierza wciąż śnieżnobiałej koszuli, a marynarkę miał przewieszoną przez ramię.
-Z tego co słyszę skarbie, pan King ubóstwia twoją śliczną osobę- zauważył z zawadiackim uśmiechem. Wskazałam dłonią kwiaty.
-Czwarte tego dnia- wyjaśniłam. - Przechodzi samego siebie, a przecież niedługo wraca do domu i znów się zobaczymy...- rozmarzona ujrzałam oczami wyobraźni wysokiego, jasnowłosego mężczyznę, który wpatruje się we mnie swoimi cudownymi błękitnymi oczami...
Ojciec odchrząknął widząc, że coraz bardziej zatapiam się w marzeniach. Zrobił nagle nieco smutną i przykrą minę.
-Właśnie prosił mnie abym ci przekazał, że dzisiaj nie przyjdzie. Jutro ma bardzo ważne spotkanie i musi się odpowiednio przygotować.- tata widząc moją zrzedłą minę dodał szybko:- Ale obiecał, że zadzwoni!
Co z tego!- pomyślałam z wyrzutem. Obiecał coś więcej- wspólną kolację, wspólnie spędzony wieczór...
Ojciec zauważył, że straciłam humor, więc wycofał się dyskretnie. W jednej chwili odechciało mi się wszystkiego. Zaczęłam krążyć po pokoju i wpatrywać się w bukiety kwiatów z wątpliwościami. Jak mogłam mieć jakiekolwiek wątpliwości, skoro tak go kochałam? Tylko jedno mi się nie podobało: spędzaliśmy ze sobą za mało czasu. Zawsze tłumaczył mi, że go nie ma, że musi być na tych swoich ważnych spotkaniach, ale ja i tak jestem dla niego najważniejsza pod słońcem. Jednak bardzo brakowało mi choćby wspólnie spędzonego wieczora.
Po kolacji plątałam się po całym domu, oczekując niecierpliwie telefonu od Royce'a. W końcu aparat odezwał się krótkimi, przerywanymi i dosyć ostrymi dźwiękami. Dopadłam do słuchawki niczym torpeda.
-Tak?
-Rose, hej, tu Vera- usłyszałam nie ten głos, którego tak oczekiwałam. Westchnęłam cicho i klapnęłam ciężko na kanapę.
-Cześć kochana- byłam bardzo zawiedziona, ale nie mogłam okazać tego najlepszej przyjaciółce.
-Myślę, że nie zmieniłaś planów na jutro i odwiedzisz mnie i Henry'ego?- zapytała wesoło wogóle nie orientując się, że jestem lekko zła i zdekoncentrowana. No tak!- popukałam się w czoło przypominając sobie, o czym Vera mówi. Miałam do niej wpaść!
-Jasne, że nie, wizyta aktualna- roześmiałam się w miarę tak, by brzmiało to naturalnie.
-To dobrze. Wiesz, mój kochany mąż ogląda teraz mecz i strasznie mi się nudzi, więc pomyślałam, że zadzwonię i pogadamy...
Poczułam ukłucie żalu, że ja też nie mogłam jej powiedzieć, że mój- przyszły na razie- mąż ogląda telewizję lub coś podobnego.
-Jasne... Co tam u Henry'ego?- zapytałam tak, jak gdyby nigdy nic- ot troska o dziecko przyjaciółki. Tak naprawdę Henry był najśliczniejszym chłopcem, jakiego kiedykolwiek spotkałam- śliczne kręcone włoski, urocze dołeczki w policzkach i bródce... Taka mała kopia swoich rodziców. Ja także zawsze wyobrażałam sobie dzieci moje i Royce'a, śliczne, zdrowe i szczęśliwe tak, jak synek Very. Wtedy byłabym najszczęśliwszą kobietą i żoną na ziemi, nic by mi już nie brakowało.
-Ach, baraszkuje ile wlezie! I już nie może się doczekać jutra, kiedy cię zobaczy!- Vera roześmiała się serdecznie. - A ty masz dzisiaj romantyczną kolację we dwoje...
Westchnęłam tak ciężko, że Vera to usłyszała.
-Co jest?- zapytała zaniepokojona.
-Eh, nie będzie romantycznego wieczoru, bo Royce ma jutro jakieś spotkanie i musiał się przygotować, czy coś...- mój głos przesycony był tęsknotą i bólem, co nie uszło uwadze Very.
-Skarbie, on bardzo mi nie pasuje.
-Przestań! Jest wspaniały! Dzisiaj przysłał mi cztery bukiety i... i...- zamilkłam, bo skończyły mi się chroniące go argumenty.
-Rozumiem, ale spójrz na to z innej strony!- Vera starała się zachować do mnie cierpliwość.- Kocha cię, to dobrze, ale mógłby czasami poświęcić jedno czy dwa zebrania i zamienić je na ciebie!
-Vera, on zarabia na nasze przyszłe życie!- warknęłam oburzona. Jak mogła tego nie rozumieć?
-A więc pieniądze są ważniejsze od ukochanej kobiety?- tym pytaniem dobiła mnie jeszcze bardziej. Nie zdążyłam jednak wymyślić ciętej riposty, bo usłyszałam w słuchawce pisk jej synka.
-Słuchaj, muszę kończyć. Jutro na szesnastą, pamiętaj!- przesłała mi telefonicznego całusa i rozłączyła się. Ponownie tego wieczora westchnęłam i zagłębiłam się w poduszki. Zaczynałam powoli rozumieć, że moja przyjaciółka ma poniekąd rację. Mężczyzna, któremu zależałoby na ukochanej poświęciłby choć jeden dzień i spędził go tylko z nią...
-Rosalie Hale, opanuj się!- zganiłam się za to, że myślę o takich bzdurach i zerknęłam na zegarek. Dochodziła ósma. Postanowiłam sama zadzwonić do Royce'a. Z niecierpliwością wystukałam jego numer i czekałam. Jakaż byłam zrozpaczona i zawiedziona, gdy odezwała się poczta głosowa! Obiecał zadzwonić, a sam wyłączył telefon!
Prawie ze łzami w oczach poczekałam na sygnał, a gdy w słuchawce rozległ się cichy i podłużny pisk, powiedziałam powoli i wyraźnie, choć załamanym głosem:
-Royce? Tu Rosalie... Chciałam... Chciałam ci życzyć...dobrej nocy i... i kocham cię, pa!- wyłączyłam się najszybciej jak mogłam i zgasiłam lampkę, aby móc zostać w pokoju sam na sam ze sobą, swoimi myślami i bukietami kwiatów...



Rozdział II

Wstałam niewyobrażalnie wcześnie. Być może to śpiew ptaków mnie obudził, a może głosy dochodzące z podwórka? Sama do końca nie byłam pewna, ale wstałam o piątej z najstraszniejszym bałaganem na głowie, jaki kiedykolwiek miałam. Moje włosy sterczały we wszystkie możliwe strony, a były tak poczochrane, że obawiałam się, czy dam radę je rozczesać. Dlatego też odsłoniłam zasłonki, aby do pokoju wpadło choć trochę światła i zasiadłam na krześle przed toaletką. Chwyciłam grzebień i nie przejmując się tym, że jestem w piżamie, zaczęłam rozczesywać splątane kosmyki. Szło mi to opornie, gdyż starałam się doprowadzić je do porządku tak, by połowy nie wyrwać z cebulkami. Rozkoszowałam się przy okazji ciszą, jaka panowała w całym domu. Długo nie mogłam zasnąć, bo cały czas rozmyślałam o Royce'ie. Było mi przykro, że nie zadzwonił, a dla niego byłabym skłonna odebrać telefon nawet o drugiej w nocy. Jednak wmówiłam sobie, że ma ważne sprawy na głowie...
Podskoczyłam na krześle wypuszczając szczotkę z ręki, gdy usłyszałam dźwięk telefonu. Rzuciłam się do niego zupełnie tak, jak wieczorem w oczekiwaniu na telefon od Royce'a. Ku mojej uldze w słuchawce usłyszałam właśnie jego głos.
-Witaj kochanie... Obudziłem cię?- zapytał cichym ,aksamitnym głosem, od którego zmiękły mi kolana tak, że musiałam usiąść choćby na podłodze.
-Nie... Już nie spałam- wyjaśniłam śmiejąc się cichutko.- Kiedy się zobaczymy?
-Dzisiaj nie, ale już jutro, najdroższa- te słowa lekko mnie zmartwiły. - Wybacz moje zachowanie, ale tyle ważnych spotkań... Ty chyba dzisiaj wybierasz się do Very?- zapytał. Pokiwałam głową ,ale po chwili zdałam sobie sprawę, że tego nie widzi, więc mruknęłam tylko "tak".
-A więc życzę ci miłej zabawy... Kocham cię, skarbie- westchnęłam słysząc te piękne słowa.
-Ja ciebie też- wyszeptałam. Kiedy odłożył słuchawkę, po policzkach pociekły mi łzy. Jak można było być tak uzależnionym od mężczyzny? A może ja po prostu... Nie!- krzyknęłam w duchu i zerwałam się z powrotem zasiadając przed lustrem. Tym razem czesałam włosy niemalże ze wściekłością. Myśli, które ostatnio zaprzątały moją głowę były takie bezsensowne i bezpodstawne! Cały czas byłam pewna, że Royce i ja zostaniemy wspaniałą i szczęśliwą rodziną! I tak miało być!
Gdy skończyłam wyżywać się na włosach poszłam do łazienki przemyć twarz i przebrać się. Co dziwne mama była już w kuchni ubrana, jakby wstała jeszcze wcześniej odemnie i czytała gazetę popijając kawę z filiżanki. Przesłała mi lekki uśmiech i powróciła do lektury. Z westchnieniem także nalałam sobie kawy i usiadłam naprzeciwko niej. Mama udawała że czyta, gdyż tak naprawdę przypatrywała się moim dosyć dużym sińcom pod niepomalowanymi oczami.
-Źle spałaś- zauważyła spokojnie upijając łyk kawy. Drgnęłam wyrwana z zamyśleń.
-Tak, dzisiaj tak- przyznałam pocierając zmęczone oczy.
-Rzadko źle sypiasz.
-Dzisiejsza noc była gorsza od innych. Nie mamo, nic się nie stało- dodałam szybko widząc, że moja matka robi wielkie oczy i otwiera usta, żeby zapytać ,co się stało. Westchnęła tylko zrezygnowana.
-Nie bądź zła na Royce'a.
Przewróciłam oczami znudzona natarczywością mamy.
-Dzwonił rano, nic się nie stało i nie obraziłam się na niego- wytłumaczyłam w miarę spokojnie i chwyciłam filiżankę z kawą. Za oknami robiło się coraz jaśniej, ulice tak, jak poprzedniego dnia zalane zostały przez słabe jeszcze słoneczne promienie. Zapowiadał się wspaniały dzień, więc i pobyt u Very musiał taki być. Uśmiechnęłam się na myśl, że rozłożymy leżaki w ogrodzie i będziemy wchłaniać promienie popijając koktajlem owocowym, który tak genialnie potrafiła przyrządzić Vera. Może życie nie było wcale takie złe? Może nie potrafiłam się nim cieszyć?
Z nudów postanowiłam pomóc ogrodniczce w sadzeniu kwiatów w naszym ogrodzie. Podawałam jej sadzonki i podlewałam. Nie przejęłam się nawet tym, że ubrudziłam sukienkę i rozczochrałam lekko włosy. Cieszyłam się, że w ogrodzie już niebawem miały zakwitnąć kolorowe kwiaty, które także i ja sadziłam. Dzień dłużył mi się, ale spędziłam go pomagając gotować obiad, myjąc naczynia i czytając książkę. Zdążyłam przeczytać ją do końca i kiedy zerknęłam na zegarek, była już piąta. Postanowiłam przebrać się, uczesać i wyjść wcześniej z domu, aby nie biec do Very z językiem na brodzie. Po drodze jak nigdy zachwycałam się wspaniałymi krajobrazami i architekturą mijanych budynków. W końcu dotarłam do pomalowanej na niebiesko bramy, która otaczała mały, przytulny rodzinny domek. Na trawie przed domem stały dwa krzesła przy małym, plastikowym stoliku przykrytym żółtą ceratą. Błękitne zasłonki powiewały delikatnie przy uchylonych oknach. Nacisnęłam guzik domofonu, aby nie narazić się psu Very, wielkiemu owczarkowi niemieckiemu, który miał zwyczaj niemiłosiernie ślinić gościom ubrania. Po chwili drzwi otworzyły się i stanęła w nich Vera przytrzymując wyrywającego się i nader szczęśliwego psa. Czarne i zupełnie proste włosy miała związane w niedbałą kitkę, ale ubrana była w swoje ulubione eleganckie dżinsy i koronkową białą bluzkę na ramiączkach. Mimo, że była panią domu, potrafiła wyglądać pięknie i nie narzekać. W przeciwieństwie do swoich sąsiadek, które ubrane były zawsze w stare sprane dresy albo podarte sukienki z bałaganem na głowie i szczotką w ręku. W końcu Kevin, jej mąż zabrał owczarka w głąb domu, więc mogłam bezpiecznie uściskać moją przyjaciółkę tak, jakbyśmy nie widziały się dobrych parę lat. Vera zaprosiła mnie do środka. Wnętrze mieszkania było urządzone w żaden wymyślny sposób, ale przytulnie i prosto. W salonie można było potknąć się o ukrytą za fotelami gumową kość lub plastikowego dinozaura, jednak właśnie te rzeczy sprawiały, że panowała tu wspaniała rodzinna atmosfera.
-Ciocia Rose!- mały, śliczny Henry zbiegł po schodach i rzucił mi się na szyję. Pocałował mnie mocno w policzek rozpromieniony. Wręczyłam mu dużą czekoladę, którą nabyłam po drodze, a on pisnął:- Dziękuję!- ponowił buziaka i pobiegł za pewne do Bunty'ego, aby się z nim podzielić. Roześmiałam się na myśl, że za chwilę w ciasnym pokoiku służącym za garderobę Henry i owczarek niemiecki będą wsuwać czekoladę.
Vera wkroczyła do salonu z tacą, na której było ciasto i dwie szklanki z gęstym, jasno- czerwonym płynem. Usiadłyśmy w fotelach i jedną taką kobieta mi wręczyła. W nozdrza uderzył mnie apetyczny zapach świeżych truskawek.
-Mhmm... Koktajl- mruknęłam przypinając się do rurki i pociągając spory łyk słodkiego płynu.
-Twój ulubiony- potwierdziła Vera.- Śliczne wąsy- dodała chichocząc. Zerknęłam w lustro stojące na komodzie po mojej lewej stronie i przejechałam językiem po jasnej smużce nad wargą.
-Rozpieszczasz mnie- stwierdziłam. -Robisz najlepsze koktajle truskawkowe na świecie!
Vera zaśmiała się serdecznie i przysunęła do mnie talerzyk z szarlotką. Westchnęłam i dodałam:
-Oprócz tego, że mnie rozpieszczasz, to jeszcze doprowadzisz moją figurę do kształtu beczki!
-Jedz i nie marudź, potem i tak spalisz to biegając- pokiwałam głową przyznając przyjaciółce rację i sięgnęłam po talerzyk i widelec. Co chwila w domu rozlegało się pojedyncze radosne szczekanie i śmiech Henry'ego.
-Za to ty rozpieszczasz mojego syna- zauważyła Vera. Machnęłam ręką.
-Ten dzieciak jest cudowny i wart tego.
Kobieta przyjrzała mi się, a na jej twarzy błąkał się lekki uśmiech.
-Też niebawem będę przynosić słodycze twoim dzieciom.
Zachichotałam.
-Ale psa mieć na pewno nie będę! A jeśli już, to nie będzie się tak ślinił- poinformowałam ją wesoło.
-Bunty już tak ma od urodzenia- Vera udawała naburmuszoną, ale nie była dobrą aktorką, dlatego po chwili wybuchnęłyśmy śmiechem tak, że aż rozbolał mnie brzuch.
Rozmawiałyśmy na przeróżne tematy, ale ani razu nie poruszyłyśmy tego jednego: Royce. Szczerze mówiąc zupełnie o nim zapomniałam pochłonięta plotkami i pogawędką na temat przepisów, które miałam zamiar potem spróbować wykorzystać. Czułam się lekka i radosna, szczęśliwa narzeczona najpiękniejszego mężczyzny na świecie. Co jakiś czas do salonu wbiegał Henry, ale ani razu z owczarkiem u boku. Jakimś cudem temu małemu spryciarzowi udawało się w porę zamykać drzwi tak, aby pies nie uciekł.
W końcu musiałam jednak wracać do domu. Było już bardzo późno, a nie chciałam wracać po ciemku. Co prawda paliły się latarnie, ale i tak noc miała w sobie coś mrocznego. Vera pożegnała mnie z synkiem na rękach i mężem u boku. Sięgnęłam do torebki, aby sprawdzić, czy mam klucze i kątem oka dostrzegłam, jak Kevin całuje żonę w policzek. Vera uśmiechnęła się słodko i lekko odsunęła zarumieniona. Coś mnie bardzo mocno tknęło. Ten pocałunek był inny niż te wszystkie, którymi obdarowywał mnie Royce. Miał w sobie tyle miłości i czułości!
Odgoniłam to wszystko od siebie przypominając sobie, że za tydzień biorę ślub. A Royce to mój książę...
Opatuliłam się żakietem, który dostałam od Royce'a, gdyż wieczór zrobił się chłodny i pożegnawszy się ruszyłam szybko ulicą w stronę domu. Kroki robiłam coraz większe, gdyż nie lubiłam wracać sama do domu o tak późnej porze. I wtedy usłyszałam coś, co zmroziło mnie w strachu. Śmiech. Donośny, chrapliwy śmiech mężczyzn, z pewnością nie trzeźwych. Po chwili dostrzegłam ich ciemne sylwetki pod starą zepsutą latarnią. W dłoniach trzymali butelki. Nie byłam pewna, czy było to piwo czy inny alkohol- wystraszona nie zwracałam uwagi na takie szczegóły. Nienawidziłam takiego towarzystwa. Chciałam ich jak najszybciej wyminąć. Jednak mój plan nie potoczył się tak, jak chciałam. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że będzie to najgorszy i ostatni wieczór w moim życiu.
-Rose!- zawołał jeden z nich. Reszta zaśmiała się szyderczo. Poprawiłam kapelusz, choć i tak przymocowany był szpilkami i przyspieszyłam kroku. Wtedy rozpoznałam wandali. Mieli drogie, markowe ciuchy i byli synami najbogatszych rodzin w mieście. W środku pomiędzy swoimi kolegami, w których rozpoznałam Johna, stał... Royce. Jeszcze nigdy nie widziałam go tak pijanego. Chyba nic dziwnego, bo zawsze mówił mi, że nie lubi nawet szampana, a toasty na imprezach wznosi z grzeczności. Teraz wypił więcej czegoś mocniejszego i ledwo trzymał się na nogach. Zrobiło mi się niedobrze. Miałam ochotę uciec z płaczem. Łzy i tak już stanęły mi w oczach.
-Oto moja Rose!- zawołał Royce bełkotliwie. - Nieźle się zasiedziałaś u Very. Czekamy tu na ciebie od wieków!
Postanowiłam zignorować go, ale złapał mnie mocno za rękę i przyciągnął w swoją stronę.Poczułam litry alkoholu unoszące się w powietrzu.
-A nie mówiłem, John? Twoje panienki z Georgii mogą się przy niej schować!- zawołał władczo.
John zlustrował mnie wzrokiem, jak gdybym była towarem na targu i stwierdził z mocno południowym akcentem:
-Trudno powiedzieć. Jest okutana po szyję.
Wybuchnęli śmiechem, a ja przesłałam mojemu narzeczonemu wściekłe spojrzenie. Serce waliło mi jednak jak oszalałe. W jednej chwili pożałowałam, że nie poprosiłam ojca Very o podwiezienie mnie do domu.
Nagle Royce zerwał ze mnie siłą żakiet, aż poodpadały guziki i potoczyły się z głuchym łoskotem po chodniku. Uderzyło mnie chłodne powietrze. Wcześniejsze dni jak na kwiecień były ciepłe, teraz zapowiadała się mroźna noc.
-No, Rose! Pokaż mu się w pełnej krasie!*- Royce zerwał mi z głowy kapelusz wyrywając przy tym sporo moich włosów. Krzyknęłam z bólu i upokorzenia. Tym razem nie potrafiłam powstrzymać łez. Próbowałam się wyrwać, ale Royce i tak był silniejszy. Wiedziałam, co mnie czeka. Bałam się tego, zaczęłam krzyczeć, jednak John odstawił butelkę i zakrył mi usta dłonią. Za nim dobrali się do mnie całkowicie, przed oczami jak na filmie zaczęły przesuwać mi się obrazy z ostatnich paru godzin. Zaczął prószyć śnieg, a oni nie dawali za wygraną... Royce, mężczyzna, którego tak kochałam, za którego miałam wyjść... Sprawiał mi właśnie ból, zabawiał się moim ciałem...
Gdy w końcu skończyli, poczułam, jakby minęła wieczność. Cały czas rechotali i odeszli zataczając się. Leżałam na chodniku drżąc z zimna i bólu, który ogarnął moim ciałem. Śnieg zaczął padać intensywniej, a ja w oddali usłyszałam:
-Hej, Royce, musisz znaleźć sobie nową narzeczoną!
-Racja, pomyślę później, może coś znajdę...
Poczułam słone łzy kapiące na ulicę. Podczas tej akcji nie płakałam, nie miałam siły. Dopiero teraz wiedziałam, co się stało, czułam ten niesamowity ból i zaczęłam żałować, że jestem taką kobietą, a nie inną... Że byłam taka samolubna i oczekiwałam tak wiele...
Być może nawet po paru godzinach usłyszałam czyjeś kroki i zaskoczony, piękny głos:
-O mój Boże! Rosalie Hale?!

___________________________

* wypowiedzi Royce'a i Johna zostały skopiowane z trzeciej części sagi Stephenie Meyer- "Zaćmienie"

Powrót do góry Zobacz profil autora
N_Cullen
Prawdziwy Cullen



Dołączył: 01 Sty 2009
Posty: 2239
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: WRock

PostWysłany: Wto 21:20, 14 Kwi 2009    Temat postu:
 
faaaaaaaaaaaaaaajne Very Happy czekam na ciąg dalszy Razz

Powrót do góry Zobacz profil autora
Bells_Swan
Prawdziwy Cullen



Dołączył: 22 Mar 2009
Posty: 963
Przeczytał: 0 tematów

Skąd: Tam, Gdzie Rosną Dzikie Róże

PostWysłany: Śro 17:56, 15 Kwi 2009    Temat postu:
 
Rozdział III

O, nie, pomyślałam widząc pochylającą się nade mną nieludzko piękną i bladą twarz Carlisle'a Cullena, naszego najlepszego lekarza w mieście. Co on tu robił? Dlaczego mnie znalazł? Czy nie mógł pozwolić mi umrzeć? A tak właściwie, dlaczego ja wciąż jeszcze żyłam? Chciałam odejść, jak najszybciej zejść z tego świata przeszywanego bólem i nienawiścią...
-Wszystko będzie dobrze- doktor sprawdził mi puls i bez problemu podniósł otaczając silnymi ramionami. Zaczęłam się wyrywać, ale wyczerpałam ostatki sił i znieruchomiałam coraz głośniej łkając. Mężczyzna rozejrzał się uważnie jednocześnie uciszając mnie spokojnym szeptem. A potem wydawało mi się, że lecę, zupełnie jak ptak, tyle, że niesamowicie szybko. Mimo bólu zorientowałam się zszokowana, że to Carlisle biegnie tak szybko...
Nie miałam jednak siły myśleć. Zacisnęłam powieki marząc o tym, aby jak najszybciej moje męki się skończyły. Nie zdziwił mnie fakt, że gdy otworzyłam oczy leżałam na czymś miękkim w jasno oświetlonym i przytulnym pokoju. Nade mną pochylał się nie tylko doktor Cullen, ale i Esme Cullen- jego żona oraz szwagier- Edward, który patrzył na mnie w przeciwieństwie do siostry złowrogim spojrzeniem.
- Nie mam innego wyjścia- Carlisle najwyraźniej wyglądał na niezdecydowanego, plątał się przy mnie i co chwila badał puls, trzymał za rękę. Esme położyła mu dłoń na ramieniu.
-Jak uważasz- wyszeptała i wskazała na mnie delikatnym ruchem głowy- Ona cierpi.
Edward prychnął, jednak Carlisle nie zwrócił na niego uwagi.
-Wybacz- wyszeptał jakby trochę bardziej do mnie i pochylił się nad moją dłonią.
Ból, który poczułam w każdej części ciała był niewyobrażalny. Byłam pewna, że płonę, zarówno wewnątrz jak i na zewnątrz. Nieświadomie zaczęłam wyrywać się i szarpać, krzyczeć w niebo głosy. Esme gładziła mnie po włosach i szeptała ciche uspokajające słowa tak, jak jej mąż na ulicy. Teraz byłam pewna, że umrę, czułam to całym obolałym ciałem, każdą jego komórką.
-Błagam, wysłuchaj mnie- gdy tylko przerywałam na sekundę wrzaski, Carlisle zwracał się do mnie głosem przepełnionym bólem. - Ten ból... Ból spowodowany jest twoim przeobrażeniem...- przerwał, gdyż jego słowa zaczęły tonąć w następnym ataku mojego rozpaczliwego krzyku i błagania o litość.
-Przeobrażeniem w wampira!- kontynuował mężczyzna ciut głośniej.- Niedługo to minie, już za chwilkę, bądź silna...
O czym on do cholery mówił?! Jakie przeobrażenie?! Nie byłam w stanie skupić się na niczym, paliłam się, a on mi opowiadał jakieś bajki?! Nie dość, że byli piękni, piękniejsi ode mnie, to jeszcze tacy zabawni!
-Zostaw mnie... Zostaw.... mnie...- wyszeptałam, gdy ból zelżał, a płomienie jakby cofały się i gasły. Bezsilna zamknęłam oczy, gdyż jasne ściany zaczęły wirować, a mężczyzna podobnie jak jego żona zrobili się podwójni. Odpłynęłam i było mi z tym niezmiernie dobrze.
Po pierwsze nie czułam już bólu i spokojnie spałam regenerując siły. Wokół mnie panowała zupełna i upojna cisza. Po drugie, koszmar skończył się. Oczywiście nie wiedziałam, że zapadłam w głęboki sen. Z początku bolała mnie głowa, a cebulki włosów ciążyły jak odważniki, każdy po kilogramie. Myślałam też, że umarłam nareszcie i w duchu dziękowałam Carlisle'owi za to, że pomógł mi odejść. Pasowała mi ciemność, która mnie otaczała, zero krzyku, bólu, cierpienia... Nawet wspomnienia nie miały zbytnio znaczenia.
I kiedy upajałam się wrażeniem, że unoszę się w powietrzu, usłyszałam głos. Głos jakby anioła, dobiegający z daleka, ale coraz bardziej wyraźny i... nieprzyjazny?
-Carlisle, co ty zrobiłeś? Dlaczego akurat ona? Dlaczego Rosalie Hale?!
-Spokojnie, Edwardzie...
-Mało to ludzi na ulicy? Co powie Royce i jej rodzina? Będziemy musieli się wynieść!
-Tak, być może zajdzie taka potrzeba- tym razem był to stanowczy kobiecy głos. Brzmiał niczym kojący głos troskliwej matki. - Ale musimy wpierw wiedzieć, czy dziewczyna zechce do nas dołączyć.
-Esme ma rację- przyznał inny głos, tak dobrze mi znany i spokojny.- Kiedy się obudzi, raz jeszcze opowiemy jej, co się wydarzyło i ona zadecyduje...
Edward prychnął zniesmaczony.
-Niech wam będzie- mruknął niezadowolony.
Powoli otworzyłam oczy. W pomieszczeniu, w którym się cały czas znajdowałam nie było już tak jasno. Zerknęłam w bok i dostrzegłam przez okno ciemne chmury, które zakryły całe niebo. Obok na szafce tykał zegarek wskazując piątą rano. Znowu tą samą godzinę. Chociaż w domu na chwilę zapanowała cisza, ja słyszałam wszystkie odgłosy dochodzące spoza domu- nawet kroki pojedynczych przechodniów. Westchnęłam cicho i podniosłam się do pozycji siedzącej. I wtedy dostrzegłam swoje odbicie w lustrze stojącym w drugim końcu pokoju. Patrzyły na mnie szkarłatne oczy, mimo koloru piękne, a kobieta w odbiciu była nieziemska. Miała idealnie gładką i bladą jak porcelana skórę. Instynktownie dotknęłam twarzy nie mogąc nadziwić się swoją zmianą: skórę miałam chłodniejszą, czułam to. Była też twardsza, a we mnie gotowała się energia, jakiej nigdy w sobie jeszcze nie miałam. Przez chwilę byłam zdezorientowana, jednak po chwili mimowolnie uśmiechnęłam się. Byłam piękniejsza niż przedtem. Byłam najcudowniejszą istotą na Ziemi.
-Obudziła się- drgnęłam, gdy usłyszałam głos Esme. Ona, Carlisle i Edward weszli do pokoju przyglądając mi się z uwagą. Najwyraźniej myśleli, że zacznę natychmiast panikować i wrzeszczeć.
Carlisle tymczasem usiadł w fotelu naprzeciwko mnie i przesłał mi dobrotliwy uśmiech.
-Rosalie, jak się czujesz?- zapytał.
-Nie wiem, co się dzieje- przyznałam cicho spuszczając wzrok.
-To zrozumiałe... A czy pamiętasz cokolwiek z wczorajszego wieczora?
Esme przyglądała mi się z czułością, a Edward patrzył na mnie z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie był chyba jednak dostatecznie udobruchany.
Wspomnienia napłynęły do mojej głowy niemalże od razu. Urywki obrazów, które spowodowały, że prawie spanikowałam. Zerknęłam na swój brudny strój i rozczochrane, jednak lśniące włosy.
-Co się ze mną stało?- spytałam unikając odpowiedzi na pytanie Carlisle'a. Nadal zachowywał dobroduszną, choć pełną powagi twarz.
-Jedynym ratunkiem dla ciebie było przeobrażenie, które właśnie się dokonało- zaczął pewnie i powoli, abym mogła nadążyć.- Zostałaś...wampirzycą. Tak wiem, to dla ciebie niewyobrażalne...- dodał szybko widząc moje rozszerzone źrenice- ale uwierz mi, że tak właśnie jest. Ja, moja żona Esme i Edward także jesteśmy wampirami. Tylko takimi, którzy przynajmniej w pewnym stopniu starają się żyć jak ludzie. Twój wygląd i siła, o jakiej jeszcze nie wiesz, a jaką posiadasz i uroda są dowodami na moje słowa.
Przerwał czekając na moją reakcję. Patrzyłam na niego z otwartymi ustami. Zamknęłam je natychmiast i jęknęłam. Tylko tyle mogło wydostać się z mojego gardła. Byłam w jeszcze większym szoku, niż wcześniej.
-A więc... A więc... Zamieniłeś mnie?...- zapytałam zupełnie bez sensu. Pokiwał głową.
-Będziesz mogła dołączyć do naszej małej rodziny, jeśli zechcesz oczywiście. Jeśli nie, będziesz mogła odejść.
-Nie!- wykrzyknęłam przerażona. Łzy prawie stanęły mi w oczach. - Nie... Carlisle, ja boję się... Nie dam rady! Nie zostawiajcie mnie, proszę! Skoro już dałeś mi szansę...- przerwałam, gdyż wielu rzeczy byłam jeszcze nieświadoma.- Carlisle... Czy... Jak będzie wyglądało moje życie?
Mężczyzna przesłał szybkie spojrzenie Esme, po czym odchrząknął.
-Inaczej, niż wcześniej. Przede wszystkim, nie będziesz mogła wrócić do rodziny. Już nigdy.
-Dlaczego?!- wykrzyknęłam zachowując się jak histeryczka. Esme usiadła obok mnie i położyła mi dłoń na ramieniu, ale strąciłam ją odruchowo i odsunęłam się.
-Ponieważ wampiry żywią się krwią... A ty jesteś nowonarodzona, mogłabyś skrzywdzić własną rodzinę... Nasza jest inna. Nie żywimy się ludzką krwią. Wystarczy nam zwierzęca. Długo czasu zajmie ci przyzwyczajenie się, gdyż krew ludzka pachnie intensywniej...
-Sądzisz, że zechcę pić krew zwierząt?- zapytałam z sarkazmem, czym zbiłam nie tylko jego z pantałyku. Edward jak zawsze prychnął.
-Wiedziałem, że nie będzie tak, jak to sobie wyobrażałeś- stwierdził. - Ona chce być potworem.
-Edwardzie!- upomniała go Esme. - Żadne z nas nim nie jest!
-Przestańcie!- krzyknęłam nie panując nad sobą. Poczułam nagle silne pragnienie i nie było to uczucie potrzeby wody czy jedzenia- miałam ochotę na krew. Zaskoczona tym nowo odkrytym zjawiskiem wróciłam do rozmowy, by zapomnieć o głodzie. - Błagam, gubię się! Carlisle! Chcę z wami zostać... Ale co dalej?
-Jeśli tylko zdecydujesz się naprawdę, nie będzie odwrotu. Wyjedziemy i zamieszkamy w innym miejscu, a ty staniesz się nowym członkiem naszej rodziny- wyjaśniła mi spokojnie Esme ponawiając próbę czułego gestu. Pogłaskała mnie po głowie i ujęła moją silną dłoń. Nie odepchnęłam jej tym razem.
-Stracę szansę na lepsze życie...- wyszeptałam.
-Już je masz- odezwał się nagle Edward.- Ten twój kochaś cię omal nie zabił! Wielki mi czuły kochanek. Potraktował cię jak tanią kobietę, a ty chciałabyś do niego wrócić? Ja na twoim miejscu tylko poszedłbym do niego i pozbył się jego parszywej gęby...- spojrzałam na niego po raz pierwszy słysząc sensowne słowa padające z jego ust. Zamilkł jednak zaciskając dłonie w pięści. Carlisle uniósł swoje w geście pokoju.
-Na razie żadnej zemsty nie będzie- powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Musimy pomóc Rosalie się zaaklimatyzować. Zgadzasz się? Chcesz z nami zostać? Świadoma, że powrotu do poprzedniego życia nie będzie?- zwrócił się do mnie. Rozejrzałam się po twarzach Edwarda i Esme szukając chyba odpowiedzi. Kobieta wciąż patrzyła na mnie z niezasłużoną czułością, natomiast chłopak chętnie wyszedłby z pokoju.
-Możemy dać ci czas na zastanowienie się, choć nie jest go wiele- dodała Esme. Pokręciłam głową.
-Już podjęłam decyzję. Zostaję. Tutaj, z wami.
Carlisle przesłał mi ciepły uśmiech i zauważyłam, że rozluźnił się nieco. Edward sarkastycznie zaklaskał i wyszedł, chociaż mogłam założyć się, że kąciki jego ust uniosły się w całkowicie przyjacielskim uśmiechu.
-Czujesz pragnienie?- zapytał Carlisle. Wiedziałam, że rozmowa nie dobiegła jeszcze końca. Przełknęłam ślinę.
-To takie dziwne uczucie...- przyznałam. - Nie potrafię go opisać! Czuję krew... Chyba przez uchylone okno... I jestem... głodna. Głodna krwi- dodałam zawstydzona. Esme uścisnęła moją dłoń.
-Spokojnie, kochanie- pocieszyła mnie ciepło.- Nauczysz się polować i będziesz mogła zaspokoić głód. Wiemy, że to dla ciebie nowe uczucie. Ale wszystko się jakoś ułoży...
-Dokąd wyjedziemy?- zapytałam. Carlisle westchnął i wstał.
-Myślę, że do Appalachów. Tam nauczę cię kontroli i polowań w spokoju. Tymczasem Esme da ci coś do przebrania się, chyba przyda ci się także odświeżyć po ciężkich przeżyciach...- ponownie przesłał mi uśmiech i wyszedł z pokoju. Esme wzięła mnie za rękę i pomogła wstać, gdyż trochę nie mogłam utrzymać się na nogach.
-Auć!- pisnęła cicho, gdy wsparłam się na jej ramieniu. Spojrzałam na nią wystraszona. Zachichotała.
-Spokojnie, po prostu nowonarodzeni są z początku o wiele silniejsi- wytłumaczyła.
Nie dość, że byłam piękniejsza, to jeszcze niewyobrażalnie silna! Nagle w mojej głowie pojawił się plan: plan, który dotyczył zemsty z wykorzystaniem nowych zdolności. Skoro Royce odebrał mi szczęście i szansę na lepsze życie choćby bez niego, dlaczego miałby żyć dalej jak gdyby nigdy nic? Przyrzekłam sobie idąc za Esme do jej sypialni, że Royce King II oraz jego przyjaciele zapłacą za to, co mi zrobili... Zemsta będzie słodka...

Powrót do góry Zobacz profil autora
Wyświetl posty z ostatnich:   

Napisz nowy temat   Odpowiedz do tematu    Forum www.twilightfan.fora.pl Strona Główna -> Proza, Fanficki Wszystkie czasy w strefie EET (Europa)
Strona 1 z 1

 
Skocz do:  
 
Nie możesz pisać nowych tematów
Nie możesz odpowiadać w tematach
Nie możesz zmieniać swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz głosować w ankietach

 
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo

Powered by phpBB © 2004 phpBB Group
Galaxian Theme 1.0.2 by Twisted Galaxy